24 czerwca 2011

To miało być clou naszego wyjazdu: morderczy podjazd na Górę Wiatru, Mont Ventoux. Góra, która pokonała niejednego kolarza z Tour de France. Góra na której szczyt próbuje wjechać na dwóch kółkach niezmierzone rzesze amatorów. A wśród nich my. Jako jedyni nie na kolarkach. Jako jedyni z fotelikiem dziecięcym. Jako jedyni z przyczepką.
Tibor był bardzo na ten wjazd napalony. Ja też - ale im bliżej zbliżał się dzień wycieczki - tym bardziej mi rura miękła. W czym problem? Zanim zacznie się właściwy podjazd, trzeba parę ładnych kilometrów dookoła góry podjechać. Właściwy podjazd to 21 km, półtora kilometra różnicy poziomów,  o średnim nachyleniu 7,5%.  Sama końcówka jest łysa, bez ani jednego drzewka - nic śmiałków nie ochrania przed słońcem czy wiatrem.
W nocy nad kampingiem przewalał się wiatr, niezbyt dobrze wpływając na te nędzne resztki animuszu, które mi zostały. Ale tak poddać się bez walki? Przecież dwa lata wcześniej przy fatalnej pogodzie wjechaliśmy na Col du Tourmalet!
Rano grzecznie wsiadłam na rower i ruszyliśmy. Wiatr w ciągu nocy nie przycichł - wiał dalej mocno, przeszkadzał, spychał rowery z drogi. Wiktor, który siedział za mną na foteliku zaczął się skarżyć. No tak - te dwa lata wcześniej dwójka chłopaków siedziała sobie osłonięta w przyczepce - teraz jeden musiał znosić te same niedogodności co osoba pedałująca.  Coraz mniej byłam przekonana do wycieczki - jechałam jednak dalej.
Dojechaliśmy do początku właściwego podjazdu - pamiątkowa fotka i ruszyliśmy. Tu przestało mi się już zupełnie podobać - było naprawdę ciężko. Po przejechaniu dwóch czy trzech kilometrów zatrzymałam się i powiedziałam, że dalej nie jadę.
Litościwie nie opiszę reakcji Tibora ;) - dla niego ten wjazd był bardzo ważny. Generalnie był rozczarowany. Obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy tu kiedyś bez dzieci i  zjechaliśmy z powrotem.
Przejeżdżając przez miasteczko Bédoin spostrzegliśmy w centrum na placyku masę samochodów - głównie porsche i innych - wszystkie modele sprzed kilkudziesięciu lat, odpowiednio podrasowane, z numerami startowymi. Okazało się, że to przygotowania do jakiejś imprezy rajdowej. Chłopcy łazili z oczami jak spodki podziwiając wszystkie "Pany Króle", " Sally Porszówy" i "Zygzaki MacQuenny".

Początek podjazdu pod Mont Ventoux - żarty się skończyły







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz