Dlaczego Alpy i Prowansja?


Cóż... rok temu dostaliśmy zaproszenie od naszego znajomego mieszkającego na południu Francji. Znajomy mając drugie dziecko w drodze, postanowił zmienić jednak stan cywilny i zaprosił nas na  ślub.
Na wyjazd do Francji - szczególnie na południe - nie trzeba nas długo namawiać. Ale tyle km jazdy tylko po to? Trzeba to jakoś połączyć z dłuższym urlopem. I zabrać rowery. I zrobić objazd po Prowansji. Sama Prowansja? Ale po drodze są Alpy - więc może najpierw tam?
I tak powoli krystalizował nam się w głowie pomysł - w sumie dość odważny, zważywszy na fakt, że w tym czasie byłam w ciąży z synkiem nr 3 ;)
Rok minął, Szymon pojawił się na świecie i zdążył już co nieco odrosnąć od ziemi - a nawet zmienić kolor włosów z kruczoczarnego na prawie biały, termin wyjazdu przybliżał się wielkimi krokami...







11/12 czerwca 2011

Ponieważ Jasiek postanowił na półtora dnia przed wyjazdem dostać gorączki 38,3 - wyjazd z piątku wieczór przełożyliśmy na sobotę. Jeszcze w piątek wieczór nie wiadomo było co z tego wyjdzie - ale raniutko Jasiek obudził się rześki jak poranek, rozbrykany jak zwykle i zażyczył sobie śniadanka.
Około godziny 13.40 ruszyliśmy w drogę zapakowani po kokardę. Kierunek: Szwajcaria, Jezioro Bodeńskie.
Drogi nie będę opisywać - bo to nuda;) Jak zwykle zniechęciły nas polskie drogi, zachwyciły do reszty autostrady niemieckie. W Szwajcarii nigdy nie byliśmy - ale opisy z przewodnika były bardzo zachęcające. Szwajcaria powitała nas słoneczkiem, pięknymi, czyściutkimi miasteczkami, mnóstwem kwiatów, dobrymi drogami. Kamping okazał się być bardzo sympatyczny z równiutko przyciętą trawką. Szybko się rozpakowaliśmy (no - trochę czasu nam zajęło ustalenie jak się do cholery rozbija nasz nowy namiot). Wyjęlismy rowery - zapakowaliśmy część ekipy do przyczepki, część do fotelika - i w drogę na szlak rowerowy do sąsiedniej miejscowości na brzegu jeziora. 
Szybko się okazało, że tym razem jadąc na rowerach  z dzieciakami nie stanowimy żadnej atrakcji. Wręcz przeciwnie: idealnie wtopiliśmy się w tłum. Bo na owej ścieżce był tłum: rowerzyści starzy i młodzi. Jeżdżący rekreacyjnie, nawet bez kasków i pełen professional, bikerzy jadący na jednodniową wycieczkę i sakwiarze, samotni i i całe rodziny - z dziećmi, z przyczepkami, z rowerkami podczepionymi na dyszlu do rowerów rodziców. Byliśmy pod dużym wrażeniem zarówno popularności rowerów, jak i samą trasą - idealnie oznakowaną - idącą a to między polami (asfalt, idealnie równy), a  to kluczącą wśród zabudowań mijanych miejscowości.
Po drodze zrobiliśmy  pierwsze zakupy spożywcze - wysoki kurs franka zrobił swoje a cena ponad 9 zł za bochenek chleba z lekka mnie zszokowała.
Na sanym końcu, ku radości już nieco znudzonych dzieci, znaleźliśmy się w parku, w nim odkryliśmy wieelki plac zabaw. Dzieciaki ruszyły odreagowywać noc w aucie.
Powrót na pole namiotowe został wybrany inną droga - oczywiście okazało się, że droga powrotna była równie dobrze oznakowana, krzyżowałą się z wieloma innymi trasami. Niestety mój totalny brak przygotowania spowodował, żę parę razy bateryjki mi się skończyły i wlokłam się na rowerze noga za nogą. Ale w końcu wróciliśmy - 61 km na liczniku.

Nasz pierwszy nocleg - właśnie próbujemy ogarnąć cały ten majdan



Wiktor i Jasio gotowi do wycieczki (ostatecznie stałym pasażerem przyczepki został Szymuś, na fotelik był jeszcze za mały)



Radocha dla chłopaków


Jezioro Bodeńskie


Tak - to też szlak rowerowy, bardzo dobrze oznaczony



Tu widać jak wyglądałam po powrocie ;)


13 czerwca 2011


Rano obudził nas deszcz. Z miejsca przypomniało mi się, że na zewnątrz zostały wszystkie nasze ręczniki, prawie suche majtki chłopaków. Tibor odkrył, że przyczepka rowerowa zostawiona na zewnątrz nie miała zaciągnietej folii przeciwdeszczowej, a przez otwarte okienko w przedsionku nalała nam się woda do butów ;)
Cóż - opanowaliśmy katastrofę, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę w kierunku Interlaken, w nadziei na poprawę pogody. Tego dnia ta nas jednak nie oszczędzała - oszczędzając nam za to niewątpliwie wspaniałych alpejskich widoków. Prawie wszystkie szczyty niknęły w chmurach i zobaczyliśmy ułamek ułamka tego, co pewnie można podziwiać przy dobrej pogodzie. Mieliśmy po drodze przygodę z alpejskimi krowami, które zaanektowały całą drogę, a na nasz widok i  trąbienie reagowały z obojtnym zaciekawieniem. Wieczorem zameldowaliśmy się na nastepnym campie, z widokiem na szczyt Jungfrau i lodowiec. Jutro chcemy podjechać pod Eiger i na własne oczy zobaczyć jego słynną północną ścianę.

Zwijanie naszego obozowiska


To jeden z lepszych widoków na jaki pozwoliły nam chmury


Bliskie spotkanie z alpejską krową


Pierwsze spotkanie z lodowcem




14 czerwca 2011


Pogoda się polepszyła - choc słońce bardzo często chowało się za chmury. Nie zamierzaliśmy rezygnować z naszej wycieczki. Przy wyjeżdżaniu z campu, zaczepili nas inni nocujący rowerzyści z pytaniem czy nie chcemy poczekać na Tour de Swiss - bo może za chwilę, a może za godzinę będą przejeżdżać. Godziny nie mogliśmy czekać- mieliśmy swoje plany, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w kierunku Grindelwaldu jednym z licznych szlaków rowerowych. Szlak raz szedł blisko szosy, raz się od niej oddalałał. W pewnym momecie zauważyliśmy stojących ludzi przy drodze i przejeżdżające auta Skoda, skutery - ewidentnie obstawa peletonu. Szybko udaliśmy się na pobocze, gdzie po paru minutach czekania minęli nas kolarze.
Pojechalismy dalej - niestety wcześniej czy później musiały zacząc się podjazdy i wczesniej czy później musiałam umrzeć ;)
No i umarłam i to nie raz ;) Słaba kondycja  plus obciążenie dały o sobie znać i parę razy zdarzyło się, że z roweru po prostu zsiadałam i pchałam pod górkę. Pogoda cały czas była w kratkę - raz świeciło słońce, raz kropił deszczyk - ale nie zrażeni jechaliśmy i szliśmy ( ja) do przodu, do góry. Wreszcie Grindelwald. I Eiger - niestety prawie cały skąpany w chmurach. Pokrecilismy się po centrum (wśród pamiątek królowały zegarki z kukułką, krowie dzwonki, produkty Victorinoxa), poszukaliśmy informacji turystycznej. Ku naszej radości pogoda z minuty na minutę polepszała się - i Jungfrau z Eigerem żegnały nas piękną panoramą. Zjazd z racji padniętej mnie ;) i braku czasu odbył się już po prostu szosą.


Czoło peletonu Tour de Swiss



Krótka przerwa na jedzonko


okolice Grindelwald


okolice Grindelwald


Eiger



15 czerwca 2011


Dziś dzień samochodowy i przejazd w kierunku Matterhornu zahaczając o lodowiec Rhonegletscher. To tu zaczyna swój bieg rzeka Rodan.
Raniutko powitała nas lampa i niesamowity widok z kampingu na Jungfrau w całej okazałości. Przez cały dzień nie opuszczały nas fantastyczne widoki otaczjącyh szczytów alpejskich, zielonych łąk, pieknych ukwieconych domków - po prostu kicz nad kiczami :)
Przy samym lodowcu znajduje się parking, hotel oraz sklep z pamiątkami. Trochę nas zaskoczyło, że żeby podejść do czoła lodowca a nawet jak się okazało - wejść do niego - trzeba było wyskoczyć z 7 franków od osoby, postanowiliśmy jednak zaszaleć. Zwały lodu zrobiły na nas wrażenie - ale jeszcze większe  zrobiło na mnie zdjęcie, na którym było widać jak daleko lodowiec siegaał w latach 50-tych. Niestety przez ostatnie półwiecze lodowiec sporo się cofnął.



Wieczorem Wiktor zrobił sobie lodowiec ze śpiwora - wszystko nam opowiedział: gdzie jest czoło lodowca, gdzie spływa rzeka, gdzie jest jeziorko i gdzie jest tunel do którego weszliśmy :))


Widok sprzed naszego namiotu na Jungfrau

Zajrzeliśmy do sąsiedniej doliny. Ten kobylasty wodospad widoczny na zdjęciu zrobił na nas wrażenie. Pod koniec dnia przestaliśmy na to zwracać uwagi, bo na każdym kroku coś ciekło z góry ;)








We wnętrzu lodowca




Pośrodku widać hotel, przy którym zaparkowaliśmy. Z lewej strony jasne skały kiedyś były przykryte przez lodowiec

Lodowiec kiedyś i dziś


16 czerwca 2011


Wczoraj dojechaliśmy nasz następny postój w miejscowości Randa. To parę kilometrów od Zermatt. Kemping jest otoczony lodowcami - co prawda z daleka widać tylko jeden, ale widok i tak jest przedni.
Rano zapakowaliśmy się na rowery i ruszyliśmy w kierunku Zermatt. Tibor na campingu pożyczył mapki rowerowe - zobaczyliśmy jakie szlaki są powytyczane w okolicach, wybraliśmy sobie jedną dopasowaną do naszych możliwości .
Samo miasteczko powitało nas wielkim placem budowy - wjeżdża się wśród dźwigów, ciężarówek, betoniarek, budujących się domów. Samo centrum bardzo ładne i bardzo tłoczne. Informacja turystyczna miała własnie przerwę i była zamknieta - więc ruszyliśmy dalej w kierunku szlaku rowerowego. Wyjechaliśmy z miasteczka, przed nami widoki na alpejskie łaki, góry i TEN szczyt i….nagle zonk: na naszym szlaku stoi zakaz wjazdu rowerów.  Po chwili zastanowienia, postanawiamy wrócić do informacji turystycznej, która za pół godziny powinna być już otwarta i spytać się o co chodzi. Okazało się, że po prostu szlak nie jest jeszcze przygotowany do sezonu po zimie. Pokazano nam alternatywną drogę szosą. Ruszyliśmy po raz kolejny. Wydostanie się z centrum nie obyło się bez małej przygody, bo natknęliśmy się na remont drogi. Mili budowlańcy pomogli przenieść przyczepkę z chłopakami.
Chyba moja forma troszkę się poprawiła, bo pedałowanie pod górkę szło mi całkiem sprawnie. Od czasu do czasu robiliśmy postoje próbując zrobić jak najlepsze zdjęcie Matterhornu, który tego dnia nie chciał odsłonić się do końca.
  Dojechalismy powyżej miejscowości Furi do tamy. Dalej asfalt się kończył, zaczynała się ubita, kamienista droga - zaordynowaliśmy powrót.  Jak się okazało to była odpowiednia pora - ledwo dojechaliśmy do namiotu i zaczęłiśmy gotować jedzenie - zaczęło kropić, a potem spadł rzęsisty deszcz.

Matterhorn


przejazd przez centrum Zermatt


czasem potrzebowaliśmy pomocy ;)


Takie kolejki są w niemal każdej miejscowości. Jak pomyślę o jednej naszej na Kasprowy i kontrowersjach z nią związanych, to... smiech mnie ogarnia. No ale Alpy trochę większe od naszych Taterek


Plac zabaw w Matterhornem w tle




17 czerwca 2011


Poranek był sliczny -  błękitne niebo z nielicznymi białymi chmurami. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku Francji. Niestety im bliżej było popołudnia, im głębiej wjeżdżaliśmy w góry - tym pogoda stawała się gorsza. Tuż przed Chamonix zaczęło kropić a potem było już tylko gorzej.  Przez Chamonix przejechaliśmy w strugach deszczu - więc z planowanego wczesniej postoju i krótkiego zwiedzania wyszły nici. Ogromny, robiący niesamowite wrażenie lodowiec - obejrzeliśmy tylko z okien samochodu.
Zatrzymaliśmy się również przy pierwszym napotkanym supermarkecie i uzupełniliśmy zapasy jedzenia. Wszystko wydawało nam się takie tanie :)))
Wieczorem dojechaliśmy do campingu w miejscowości Brides-les-Bains. Nie padało - co dało nam trochę nadziei na rowerową wycieczkę następnego dnia. Co prawda pani obsługująca campem powiedziała, że poprawa pogoda ma być od niedzieli - ale nie straciliśmy nadziei. Jesteśmy w bardzo fajnej części Alp - ponad nami najwyższe w Europie przejezdne przełęcze - musi się udać!

Lodowiec nad naszym kampingiem


A tu zbliżenie


W Szwajcarii, o czym mało kto wie jest wiele winnic i produkuje się sporo wina

Lodowiec w Chamonix. Jego jęzor schodzi aż w pobliże szosy

18 czerwca 2011


Dzisiejszy dzień można było określić jednym słowem: LEJE. Burza mózgów co robimy: pakujemy majdan i ruszamy dalej w poszukiwaniu lepszej pogody, czy czekamy. Postanowiliśmy przeczekać: przed nami najbardziej widowiskowa część Alp, chcemy przejechać przez najwyższą przejezdną przełęcz - fajnie byłoby to zrobić przy dobrej pogodzie i dobrej widoczności.
Siedzieliśmy więc w namiocie wypatrując najmniejszych oznak przejaśnienia. Chłopcom  kończyły się totalnie pomysły co z sobą robić (było już opowiadanie bajek, przeglądanie książki o maszynach, zadawanie zagadek, spuszczanie sobie na głowy wody, która zbierała się na tropiku od namiotu, spanie)
Około 14.30 zaczęło się ciut przejaśniać. Z ulgą opuściliśmy namiot.  Postanowiliśmy zrealizować choć połowicznie nasz plan na ten dzień - i podjechać samochodem tam, gdzie mieliśmy wjechać na rowerach. Niestety - powyżej 2 tys metrów dalej zalegały chmury, więc jechaliśmy we mgle. Na koniec dojechaliśmy do miasteczka - widmo. Zimą niewątpliwie jest to kurort tętniący życiem - teraz wszystko zamarło. Wrażenie potęgowała jeszcze mgła. Zastygłe wyciągi narciarskie, hotele bez śladu życia, zamknięte sklepy, kawiarnie, restauracje. Wszystko skąpane w mokrej mgle - niesamowite wrażenie, niczym z filmów grozy.
 Zjechaliśmy na dół i tym razem na piechotę poszliśmy na spacer do miasteczka. Wyjaśniła się tajemnica, czemu średnia wieku kempingowiczów jest bardzo emerytalna: miejscowość ta to uzdrowisko i młodych ludzi było jak na lekarstwo, większość kuracjuszy to byli własnie starsi ludzie.





Miasto - widmo





19 czerwca 2011


Dziś w planach podbój najwyższej przełęczy w Eurpie: Col de l'Iseran 2770 m n.p.m. Pogoda rano trochę postraszyła deszczem - ale potem pięknie się rozpogodziło i ruszyliśmy autkiem do góry.
Poprzednie dwa dni przez deszcz i niską podstawę chmur sprawiły, że w ogóle nie czuliśmy, że jesteśmy w środku gór: teraz mogliśmy podziwiać Alpy w całej swojej krasie. Co rusz buzie nam się otwierały z wrażenia na piękne widoki i co chwila żądałam zatrzymania samochodu i wyskakiwałam z aparatem. I tak mam wrażenie, że żadne zdjęcia nie oddadzą tych niesamowitych panoram.
Na przełęczy chciało nas wywiać - więc tylko na chwilkę wyskoczyliśmy z aut na cyknięcie pamiątkowej fotki  i ruszyliśmy dalej w kierunku Col du Galibier, 2645 m n.p.m. Tam wyjęliśmy na chwilę z  aut chłopaków -  wiatr był dalej nieprzyjemny.
Po drodze zaliczyliśmy niesamowity postój - cóż jeśli ktoś na hasło "Alpy" widzi zieloną łąkę kolorową od kwiatów, w oddali szumiący strumień, a dookoła ośnieżone szczyty - to w takim właśnie miejscu dokładnie się zatrzymaliśmy i zrobiliśmy piknik.
Wieczorem dotarliśmy do miejscowości Petit Liou- położonej nad bardzo malowniczym jeziorem Lac de Serre-Ponçon. Po dłuższych poszukiwaniach campingu, który mieścił się w założonym budżecie, znaleźliśmy bardzo przyjemne miejsce. Z reguły alpejskie campingi są wtulone w zbocza gór i czasem sprawiają dość klaustrofobiczne wrażenie - ten położony jest na jakimś płaskowyżu - czuć przestrzeń, widać z oddali góry. Jest czysto, sympatycznie, chłopaki bawią się na ciekawie urządzonym placu zabaw, gdzie główną rolę pełni statek.






Najwyższa przejezdna przełęcz




Piknik




Chłopcy mają na rękach skarpetki :))


Ta biała góra to Mont Blanc


Tędy będzie przejeżdżał Tour de France - miejscowości przez które wyznaczono trasę bardzo ten fakt podkreślają