23 czerwca 2011


Rano obudził nas deszcz. Niby był przelotny - ale te przeloty miał raczej intensywne. Śniadanie odbyło się w deszczu, zwijanie namiotu również. Na szczęscie potem  zaczęło się wypogadzać, a my - w drogę. Najpierw zwiedziliśmy okoliczne miasteczko Moustiers-Sainte-Marie. Tam też uzupełniliśmy nasze zapasy wina oraz kupiłam słoiczek najpyszniejszego miodu jaki kiedykolwiek jadłam. Jeśli kiedykolwiek traficie na miód lawendowy - kupujcie go w ciemno, jest niesamowity!
Potem ruszyliśmy dalej, w Prowansję, ku miasteczkom opisanym w przewodniku jako najpiękniejsze we Francji. Nie mogłam się doczekać widoku tego co z Prowansją kojarzy się najbardziej - pól lawendy. Muszę powiedzieć, że fioletowe aż po horyzont pole, brzęczące od pszczół, pachnące zapiera dech w piersiach
Zwiedzanie było trochę za szybkie. Chciałabym kiedyś tu wrócić i na spokojnie przemieszczać się między miasteczkami, delektować się atmosferą, kolorami, krajobrazami -niestety nasz czas się kończył - termin ślubu naszych znajomych zbliżał się wielkimi krokami. Wieczorem zameldowaliśmy się pod Mont Ventoux











Ten biały placek tak niepozornie wyglądający to właśnie Mont Ventoux


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz